Gdzieś daleko mam ciotkę, starszą już mocno (mam nadzieję, że tego nie przeczyta, bo inaczej...!) panią, o nienagannych od urodzenia, przypuszczam, manierach i niezwykle wysokich wymaganiach związanych z zachowaniem przy stole.

Normalną więc koleją przy każdej bytności u ciotuni, od najmłodszych lat kompromitowałem siebie, rodziców i ich metody wychowawcze. Nie było innej możliwości zakończenia obiadu, kolacji czy nawet skromnego śniadania, abym nie wylał, na śnieżnobiały oczywiście obrus, szklanki kompotu czy przynajmniej łyżki pomidorowej, że o śmietanie z sałaty czy mizerii nie wspomnę! Takie drobiazgi jak pochlapanie się kawą, plasterek pomidora na obrusie lub, o zgrozo, łyżeczka do herbaty na podłodze to zupełny drobiazg. Najgorzej, że już jako człek żonaty i dzieciaty, w latach zaawansowany, przy kolejnych odwiedzinach u seniorki traciłem przy stole nie tylko głowę, ale i autorytet w rodzinie. Trzeba widzieć minę cioteczki gdy, cholera, nie wiem dlaczego krawat wymykał się spoza szczelnie zapiętej marynarki i błyskawicznie wchłaniał barszczyk z talerza. Że o rycząco szkarłatnej plamie pod moją akurat filiżanką z herbatą nie wspomnę! I te rozpaczliwe spojrzenia żony, a satysfakcja radosna w oku córeczki! Brr, koszmar mógłby się przyśnić. Na co dzień przecież jadam mniej więcej normalnie... Nawet zdarza mi się używać sztućców i to zgodnie z przeznaczeniem.

Wspomnienie piekielnej ciotuni wróciło w momencie, gdy przeglądając ubiegłoroczną "Encyklopedię kulinarną Laroussa" zerknąłem także i na wykaz sprzętów kuchennych niezbędnych do prowadzenia uczciwej kuchni. A jest tego, oj jest! Chociaż, tknięty ciekawością, sięgnąłem głębiej na półkę i znalazłem dwutomowe dzieło "Dobra kuchnia" z 1976 r., czyli cokolwiek historyczne i jak najbardziej polskie. Proszę Państwa - Larousse wysiada! Dopiero zamieszczony tam wykaz sprzętów kuchennych naprawdę wzbudza szacunek. Jakie szczęście, że zaczynając wraz z żoną właśnie w tym czasie prowadzenie rodzinnej kuchni pominęliśmy te wstępne strony, przechodząc od razu do konkretów. I jakoś poszło, chociaż do dziś nie dorobiłem się uznanych za niezbędne 6 naczyń do kwaszenia mleka czy patelni z dnem groszkowanym. Zresztą wykaz ten jest literaturą naprawdę ciekawą, bo np. jako wyposażenie obowiązkowe przewiduje m.in. 6 kieliszków do wódki i 6 kieliszków do wina - bez rozróżnienia na białe, czerwone i łaciate. Natomiast kieliszki do koniaku i szampana należą do wyposażenia poszerzonego. I, o zgrozo, nie przewidziano szklaneczek do whisky. Ja też zresztą w 1976 r. nie przypuszczałem, że będzie to mój ulubiony trunek.

Zajrzyjmy więc do Laroussa i co tu mamy nowego, czego 30 lat temu w kuchni nie przewidywano? Na przykład mamy teraz kociołek do smażenia w głębokim oleju, którego dawniej nie polecano, chociaż, jak pamiętam, kiedy moje dzieci były małe, smażyliśmy w czymś takim ich ulubione frytki. Nie istniały też dawniej takie cuda jak forma do tart, gofrownica czy gęstościomierz. Przyznam się, że tego ostatniego urządzenia w mojej kuchni też jak dotąd nie ma. Nie ma też w starej książce wielu obecnie niezbędnych urządzeń elektrycznych, mikserów, noży i krajarek, kuchenki mikrofalowej czy też zmywarki.

Wydaje się jednak, że zmiany w oprzyrządowaniu kuchennym nie są zbyt rewolucyjne. Spokojnie i dzisiaj gotów jestem przygotować solidny obiad, wykorzystując tylko narzędzia z zapadłej ubiegłowiecznej przeszłości. Chyba że będzie to np. "groch włoski z kiełbaskami chorizo", o czym dawna gospodyni zapewne nigdy nie słyszała. Ale czy dzisiaj jest ktoś w stanie wyliczyć 23 rodzaje klusek czy pierogi w 17 postaciach? A jeszcze je ugotować, że o zjedzeniu nie wspomnę! Mam w tej starej książeczce przepisy na to wszystko i postaram się je wykorzystać. W przerwach oczywiście pomiędzy dziką kaczką w sosie brigade i warzywach chop suey a szaszłykami z móżdżku jagnięcego w sosie villeroi. A co ma do tego ciotunia? Właściwie nic, poza zamiłowaniem do porządku przy stole.

Wiesław Mądrzejowski

2006.04.19