Dziś kilka słów nie o samym jedzeniu, a o "okolicznościach towarzyszących", czyli jak na apetyt wpływa otoczenie restauracyjnego stolika.

Każdy, kto wchodzi pierwszy raz do restauracji, jeszcze zanim zapozna się z kartą ocenia, nawet bezwiednie, wystrój lokalu, ubiór kelnerów, czy nawet zapachy, jakie niosą się z kuchni lub ich całkowity brak, co zdarza się niestety rzadko. Szczęśliwie minęły znane mi z młodości czasy "zakładu gastronomii uspołecznionej nr 3" (dawniej "Sielanka"), czyli bydgoskiego baru, do którego w latach pięćdziesiątych biegałem z kanką po niedzielne piwo dla rodziców i ich gości. Tenże powszechnie ceniony przez mieszkańców ul. Jagiellońskiej (chwilowo Stalina) lokal cieszył się niesłabnącą popularnością właśnie ze względu na stałą obecność złocistego napoju. Co dzisiaj najbardziej dziwi, nikt nie przejmował się tym, że po piwo przybiegał kilkuletni smarkacz, któremu krótko ostrzyżona czupryna ledwo wystawała ponad blat baru. I jakoś wyrosłem i ja, i moi rówieśnicy na w miarę alkoholowo umiarkowanych staruszków. Ale miało być o wystroju. Otóż tenże bar, restauracyjny zresztą, zapadł mi w pamięci ze względu na wyjątkowo oszczędne i bardzo uproszczone wyposażenie wnętrza. Poza wspomnianym bufetem mieściło się tam kilka małych barowych stolików, wysokości wtedy dla mnie niebotycznej, bo ok. 1,30 metra, przy których stali konsumenci. Stali jak długo mogli, po czym, gdy opuszczały ich siły przechodzili naturalnie do pozycji horyzontalnej. Gdy było w miarę ciepło, troskliwi współbiesiadnicy wynosili zmęczonych na pobliski bulwar nad Brdą, gdzie dochodzili do zdrowia. Teraz, może coś bardziej współczesnego. Przeglądałem ostatnio w naszej nieocenionej księgarni (pozdrawiam przemiłe Panie!) przewodnik po polskiej gastronomii autorstwa red. Bikonta. Świetnie wydana książka, niestety, jest o wiele mniej atrakcyjna niż moje ulubione felietony tegoż autora. Z okolic Szczytna w przewodniku tym figurują tylko trzy lokale, z tego dwa bardzo dobrze mi znane. I co najciekawsze, oba charakteryzują się naprawdę oryginalnym wystrojem. Pierwszy, to gospoda "Pod czarnym bocianem" w Rydzewie nad Jeziorem Jagodnym, którą latem odwiedzam podczas żeglarskich rejsów. Słusznie przewodnik podkreśla bardzo oryginalne sprzęty, ciężkie wiejskie meble, oryginały pozbierane z Warmii i Mazur, sieci i inny sprzęt rybacki, sporo starych sprzętów kuchennych, dobrze rozmieszczonych, cieszących oko i... wzmagających apetyt. Druga restauracja - to lepiej znany szczytnianom "Tusinek" pod Rozogami. Nie widzę większego sensu szerszego opisywania tej bardzo oryginalnej knajpki, w każdym razie szok i to bardzo pozytywny wywoływało u wielu gości (w tym także często w świecie bywałych) bezpośrednie przejście z pięknie także "na ludowo" urządzonej sali restauracyjnej do... stajni! Stały tam przepiękne małe koniki polskie, które goście radośnie rozpieszczali chlebem i cukrem. A zastrzeżenia do przewodnika mam przede wszystkim geograficzne, gdyż Rydzewo określono jako wieś warmińską, gdy w rzeczywistości są to jak najbardziej Mazury, natomiast "Tusinek" na mapie umieszczono w Rozogach znajdujących się pomiędzy Mrągowem i Mikołajkami! W "Tusinku" zdarzyło mi się być kilka razy i zawsze trafiałem tam absolutnie na trzeźwo (z powrotem bywało różnie) szosą ze Szczytna do Ostrołęki!

O zapachach kuchennych może pisać nie będę, za to wspomnę o najróżniejszych strojach, w jakich zdarza się występować kelnerom. Rzadko spotyka się jeszcze kelnerów tradycyjnie "wyfrakowanych". Ostatnich oryginałów w służbowych frakach widziałem parę lat temu w Rzymie w restauracji na szczycie wieżowca obok Watykanu, skąd można było zaglądać do wnętrza watykańskich ogrodów. Widok i fraki jak mniemam wliczano do przesolonego rachunku. Właściwie jest mi obojętne jak ubrany jest kelner, we fraku, na ludowo w zapasce, w koszuli z muszką czy w jeansach i shircie albo i zupełnie skąpo w przepasce na biodrach, bo i takich widziałem.

Najważniejsze, aby był sterylnie czysty, kompetentny i jeżeli się jeszcze uśmiecha, to już naprawdę ok!

Wiesław Mądrzejowski

2005.12.14