Wpadł mi w oko w starej książce dział poświęcony różnego rodzaju pasztecikom, a tam coś, co nazywane jest krusztadką. Jako że dotąd nie miałem okazji jeść czegoś o tak apetycznej nazwie, przeczytałem z zainteresowaniem. Niby zwykły pasztecik, a tu mamy tyle jego odmian, że aż głowa boli. Cała istota krusztadki polega na tym, że ciasto - zarówno francuskie, kruche jak i zwyczajne, wyrabiane z gotowanych ziemniaków, wypełniane jest ciepłym farszem i zapiekane tuż przed podaniem na stół.

Gdy jeszcze dodać, że w podstawowej wersji farsz - nazywany salpiconem składa się z warzyw, mięsa, pieczarek i owoców morza związanych sosem... Strach nawet myśleć, jak do tego podejść w kuchni! W kolejnej księdze zatytułowanej "Kucharz polski" farsz jest jeszcze ciekawszy i składa się z gotowanego cienkiego makaronu, trufli, pieczarek oraz pokrojonego w kostki marynowanego ozorka. Potem już tylko zalać to bulionem i zapiec. Brr, tyle wysiłku dla jednego małego danka... Ale nie święci garnki lepią! Otworzyłem inne mądre książki i znalazłem jeszcze jeden rodzaj krusztadek, już bardziej dostępny dla przeciętnego kucharza w przeciętnej kuchni. Bo przecież można jako podstawę tego paszteciku zastosować zwyczajną bułeczkę! Farsz też będzie bardzo smaczny, ba, nawet wyjątkowo pyszny, jeżeli drobno posiekamy zwyczajny filet z kurczaka, do tego dołożymy posiekane, a wcześniej sparzone zeszłoroczne prawdziwki i świeże listki pietruszki. U dobrej gospodyni już od kilku dni w skrzynce na oknie zielenią się przecież właśnie pietruszka i szczypiorek! Teraz to wszystko lekko zapiekamy z dodatkiem ziół prowansalskich w bardzo zawiesistym bulionie. Bułeczki ścinamy od góry i wydrążamy, napełniamy dość luźnym farszem, czekamy około pół godziny aż ciasto lekko nasiąknie i wkładamy, już z wcześniej odciętymi "czapeczkami" na 20 minut do bardzo gorącego piekarnika. Sam wypróbowałem i po lekkim retuszu co do proporcji przypraw (zbyt lubię wszelkie ostrości niestety) wyszło bardzo smaczne i eleganckie danko, praktycznie na każdą kieszeń.

To, co tu opisuję to nie mają być moje własne przewagi i klęski kuchenne, tylko podróże gastronomiczne. Więc jak już jesteśmy przy różnego rodzaju niesłodkich ciastach, to warto wspomnieć o egzotycznych niegdyś, a teraz do kupienia w każdym lepszym markecie tortillach. Dwa lata temu, gdy poznawałem piękno wiosennego Teksasu, zajrzałem też do, najtańszych chyba w tym prawie już całkowicie latynoskim stanie, knajpek meksykańskich. A tam do wyboru, do koloru! W te na oko niewielkie placuszki z kukurydzianej mąki zawija się cuda i cudeńka! Tacos - bo tak nazywają się nadziewane tortille, układane są na drewnianych płytkach w stosy liczące po kilkanaście sztuk (zupełnie jak poczciwe bliny na ranczo w podszczycieńskich lasach). W kilku miskach podawane są różnego rodzaju farsze - im bardziej piekielnie ostre, tym lepsze! Jeszcze najłagodniejsze są zwykłe enchiladas z sosem pomidorowym, quesadillas - to kawałki mięsa w czerwonym sosie z papryki o mocy ognia z hutniczego pieca. Są jeszcze inne, których nazw już nie pamiętam, chociaż smak na przykład takiej mieszanki warzywno-serowej wciąż czuję na podniebieniu. W każdym zestawie jest też, rzecz jasna, czerwona fasola. Wydawałoby się, że solidny stukilowy mężczyzna w sile wieku zmiecie ze stołu przynajmniej kilkanaście takich placuszków, ale niestety nic z tego. Spasowałem po trzecim, bo są zwyczajnie piekielnie syte. Jeden z uczestników kolacji, przy którym mógłbym uchodzić za osobnika szczupłego, bohatersko napoczął piąty placuszek, ale nie zdzierżył. Za to sensację wywołał mój chudy jak nitka przyjaciel, chociaż dość długawy. Z całym spokojem zjadł osiem różnego rodzaju tortilli i zabierał się za kolejne, wywołując entuzjazm u kelnerów. Zrezygnował jednak, gdyż na stole pojawiły się na deser smakowite kawałki, tym razem już słodkiego, ciasta z truskawkami. W tej konkurencji już nie startowałem, oddając pole walkowerem.

Wiesław Mądrzejowski

2007.03.14